BO

Sobota, 27 czerwca 2009 · Komentarze(0)
świetna impreza, opis - jak mi się zacznie chcieć ;]
edit: (18.08 - wreszcie mi się zachciało;P) obudziłyśmy się z Kingą wcześnie; ona musiała zmienić slicki na normalne opony, a ja po prostu chciałam raz w życiu się nie spóźnić (jak to miało miejsce chociażby z łódzką czy warszawską mazovią, pomijając już maturę z polskiego;]). A poza tym (dobrze, przyznam się otwarcie i bez bicia) po prostu się zestresowałam, bo zaczęłam się zastanawiać, co ja najlepszego wyprawiam - biorę udział w rajdzie na orientację, a tymczasem ja się zupełnie nie orientuję. I jeśli potrafię się zgubić w sklepie, to co dopiero w lesie, którego w ogóle nie znam;). Kierując się jednak bardzo pożyteczną zasadą "a co mi tam, raz się żyje", ustawiłam się grzecznie w kolejce po mapy, a potem wsiadłam na rower i pojechałam za resztą. Początkowo jechałam z Kingą, ale zgubiłam się po pierwszych dwóch kilometrach - do tej pory nie wiem, jak to zrobiłam. Nie wiem rówenież jak dotarłam do PK 9, gdzie spotkałam Tomka z Pixonem. Zapytałam grzecznie pierwszego z nich, co to za zamieszanie wokół tego drzewa poniżej. Na to Tomek: "tam jest kolejka do toalety". Więc postanowiłam poczekać do tej "toalety", która okazała się punktem kontrolnym nr 9 ;D
Po zaliczeniu 9. ruszyliśmy razem, żeby zdobyć 4. Ale już po kilkuset metrach wpadłam w jakiś dół i dwa koksy zniknęły mi z horyzontu. Dalej jechałam sama - trochę na czuja, a trochę kierując się moją autorską zasadą "jedź tam, gdzie więcej śladów po oponach;)". W ten sposób zaliczyłam 4. i 7. (tę drugą od normalnej, przejezdnej strony:]). I na tym skończyła się moja orientacyjna inwencja - mapa się rozleciała, ale nawet gdyby była w jednym kawałku, to nie miałam pojęcia, gdzie jestem. Kiedy zrezygnowana już miałam zamiar dojechać do najbliższej drogi i zasięgnąć języka u autochtonów (w celu dotarcia do ośrodka), zobaczyłam profesjonalnie wyglądających nawigatorów (mapniki, kompasy, etc.), którzy, ku mojej ogromnej radości, zaproponowali, żebym się do nich przyłączyła. Ucieszyłam się tak bardzo, że noga mnie przestała boleć i nawet komary zniknęły :]. Jak sie później okazało - nie mogłam trafić lepiej - kolejno zaliczaliśmy dwójkę, szóstkę, piątkę... i klops.
kładeczka (między piątką a dziesiątką) © triss

narada nawigatorów :) © triss

to nie jest tak, jak myślicie ;P © triss

Dziesiątki szukaliśmy przez mniej więcej półtorej godziny i chociaż krążyliśmy koło figurki smutnego Jezuska, żadne natchnienie na nas nie spłynęło. Zrezygnowani postanowiliśmy odpuścić sobie tę dziesiątkę (chwilowo ;D) i ruszyliśmy na ósemkę (szczyt wzniesienia), którą znaleźliśmy w końcu po przeszukaniu kilku okolicznych górek (po śladach można było się domyśleć, że nie tylko my je przeszukiwaliśmy:)). Po drodze na trójkę mijaliśmy piękny kamieniołom (i chociaż przymiotnik "piękny" może trochę nie pasuje do kamieniołomu, to jednak nic innego nie przychodzi mi na myśl;), ale nie zrobiłam nawet jednego zdjęcia, bo i tak już straciliśmy mnóstwo czasu, szukając feralnej 10. Po wdrapaniu się na szczyt Diablej Góry i pogawędce z miłym panem siedzącym pod pomnikiem, ruszyliśmy na... dziesiątkę (jakże by inaczej:]). Mieliśmy minąć kapliczkę choleryczną - ni ma (jak się potem okazało, schowała się za sosną), przynajmniej Jezusek był na swoim miejscu. Pojechaliśmy w prawo (bo tylko tamtej drogi nie sprawdziliśmy poprzednio i po kilkunastu minutach bezowocnych poszukiwań postanowiliśmy się rozdzielić. Co również nic nie dało ;] [w tym miejscu Tomkowi należą się podziękowania :)]. A to było takie proste: prawo, lewo, prawo, lewo (od skrzyżowania z Jezuskiem) - cały czas błądziliśmy w pobliżu szukając skrzyżowania, którym dziesiątka okazałą się w ogóle nie być. Ale cóż to była za radość, kiedy ją wreszcie znaleźliśmy - ani kładki, ani brody, ani góra - nic nas tak nie ucieszyło jak zaliczenie niepozornej 10. :]
Potem już tylko jedynka na brodzie przy gospodarstwie agroturystycznym (jak miło było się ochłodzić:) i do ośrodka (o tym, że jeszcze rano chciałam jechać dłuższą trasę zupełnie już zapomniałam, zresztą o tej godzinie to już nie miało sensu ;).
ta daaam - dojechaliśmy (w końcu;) © triss

Nawet nie wiem, które miejsce zajęłam, jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby to sprawdzić (i tak znaleźliśmy tę cholerną 10. :))).
A na deser dostałam koszulkę (i tak się złożyło, że koszulka ma logo mojego kasku i roweru i... muchę na rękawie;). Potem zjadłam kilka kiełbasek i poszłam spać, bom strudzona była niezmiernie (ale też i szczęśliwa:).
Raz jeszcze wielkie dzięki organizatorom za tak świetną imprezę :))

Komentarze (0)

Nie ma jeszcze komentarzy.
Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa ciepo

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]