Tomasz był moim przewodnikiem... jakimś cudem spod lublinka (byłam pewna, że on jest raczej na zachodzie) wylądowalismy na rudzie pabianickiej (czy ona nie jest raczej na południu?) - nie mam pojęcia jak i czemu :))
ponieważ gra w tenisa z samą sobą trochę nudna była, wrzuciłam rakietę do szafy i postanowiłam pokazać mieszczuchowi las ;) w lesie (poza tym że pięknie jak zawsze) sporo piachu, a z tym mieszczuch zdecydowanie sobie nie radzi. pojechaliśmy zatem pomedytować nad stawy, pomoklismy trochę w deszczu i wrócilismy ubłoceni i uradowani :) PS w drodze do lasu spotkałam jednego z łódzkich bikestats'owiczów (bikestats - connecting riders:)), którego przy okazji pozdrawiam :)
na szosie (w dodatku bez hamulców), tym razem z rafałem - on też na szosie (na szczęście z hamulcami) :) a na deser... piosenka o smaku mrożonej kawy, którą raczyliśmy się nad brzegiem stawów w łagiewnikach (kawą, nie piosenką oczywiście;)
jako że lekko kropiło, postanowiliśmy wreszcie ruszyć tyłki pojechać trochę dalej niż do presto na pietrynie ;) do Sulejowa jechało mi się bardzo dobrze... z też - aż do czarnocina. bo w czarnocinie (który przecież jest jakieś 30 km od domu) dopadł mnie kryzys, dzięki któremu to 30 km dłużyło mi się niesamowicie. ale czego się spodziewać, skoro przez cały miesiąc siedziało się przed paptokiem albo w domu, albo w pracy. w każdym razie - szybka wizyta w sklepie i dwa batony zrobiły swoje ;)
ww piękno natury. poniżej kolejne piękno natury, ale jakby bardziej wredne - tacie łabędziowi bardzo się nie podobało, kiedy zbliżaliśmy się do swoich rowerów, co demonstrował rozchylaniem dzioba i syczeniem (wiedzieliście że one mają takie wielkie dzioby? i że takie wysokie są, jak wyjdą z wody?).