spływ rowerowy :)
Drogę na miejsce startu pokonaliśmy z prędkością światła, po drodze spotykając innego spóźnialskiego, jak się potem okazało – mojego „sektorowego kolegę”. A w sektorze mym dowiedziałam się od p. Małgosi, że na rowerach jeżdżą albo biedacy, albo totalni dziwacy.
Uradowana swoją własną ekscentrycznością, szumem gum, słońcem na niebie i wiatrem w kitce wyciągałam całkiem niezłą średnią (koło 23 km/h).
tu jeszcze na sucho ;)© triss
Trasa była łatwa, prosta i przyjemna, więc postanowiłam cieszyć się nią jak najdłużej i pożegnawszy moich przesympatycznych towarzyszy z mega, na 32. kilometrze wjechałam na pętlę giga…
37. kilometr (mniej więcej) – zaczyna grzmieć,
39. – zaczyna padać, a właściwie lać jak z cebra, ale jedzie się nadal świetnie,
41. – spotykam pierwszego osobnika (nr 907) na trasie giga. Jedziemy razem, pocieszając się myślą, że jakby któreś z nas zginęło od pioruna, to drugie będzie wiedziało, gdzie są zwłoki i będzie chrześcijański pogrzeb ;)
48. – zaczyna się robić ślisko, ale mam to w nosie, bo chcę utrzymać dobrą średnią; jedziemy więc dość szybko, błotko pryska nam na twarze, napędy milutko chroboczą – żyć, nie umierać. Nawet nie trzeba sięgać po bidon – wystarczy wystawić język ;D
49. – koniec sielanki – przy zbyt dużej prędkości moje tylne kolo zaczyna żyć własnym życiem, zaliczam glebę i przez kilkadziesiąt sekund z nabożną czcią smakuję kampinoskie błotko (jak nutella z odrobiną soli;). Sebastian pomaga mi się pozbierać, po chwili siedzę znowu na Garym i jadę dalej.
50. – nadal nie mogę za bardzo oddychać, żebra bolą niemiłosiernie i cos dziwnego dzieje się z lewą ręką, zaczynam zamulać i zostaję sama. Na dodatek hamulce ogłosiły strajk generalny i przestały w ogóle działać – wszelkie próby naprawy kończą się fiaskiem. Koła ślizgają się wszystkie strony, więc z co większych górek (jak na dobra mamę przystało:) znoszę Garego na plecach. Po raz pierwszy w żywocie mym podjazdy zajmują mi mniej czasu niż zjazdy;)
55. – na mojej drodze staje ktoraś tam z kolei kałuża. Z lewej nie da się ominąć, z prawej też nie. Jadę więc środkiem. Nagle przednie koło zapada się niemal całkowicie, rower staje dęba, a ja zsuwam się frontem do kałuży. Ręka psuje się jeszcze bardziej, w drugim kolanie coś zaczyna dziwnie skrzypieć. Podpinam się wiec pod pierwszą napotkaną osobę i już wiem, która kałuża kryje w sobie niespodzianki ;)
65. – jadę z prędkością około 12 km/h, bo przy większej tylne koło znowu zaczyna swoje harce, a czasem w ogóle nie chce mu się kręcić, czas dłuży się niemiłosiernie, więc bardzo poważnie zastanawiam się nad tym, czy nie zostawić Garego na pastwę wilków i wiewiórek, a samej pójść spać w borówki ;)
70. – jadę dalej, bo nie mogę znaleźć wystarczająco miękkiej kępy borówek…
Na 86. kilometrze trasa się skończyła, a borówek jak nie było, tak nie ma ;D
po warszawskim spływie rowerowym ;)© triss