jak się jeździ tą samą trasą niemal codziennie od kilku miesięcy, to, w jakiś dziwny sposób, ma się mniej frajdy z jazdy... wniosek: należy poszukać pracy w innym końcu miasta ;)
Jak zwykle wyjechałam do pracy "na styk", więc nie miałam czasu zawracać kilkaset metrów, żeby pod wiadukt podjechać... wzięłam więc garego pod pachę i zaczęłam z nim wchodzić po schodach. Aż tu nagle pojawia się przede mną Ktoś i... wyciąga ręce w moją stronę. Słyszę: "rowerek, wziąć rowerek". Spanikowana przyciskam garego mocno do siebie, odsuwam się w drugi koniec schodów i łypiąc spode łba na Ktosia, kategorycznie stwierdzam, że nie oddam roweru za nic w świecie... (jednocześnie myślę sobie, jak bardzo pozory mylą - taki sympatyczny na pierwszy rzut oka, a złodziej... i czy kciuk miał być wewnątrz, czy na zewnątrz zaciśniętej pięści przy tym prawym sierpowym... no i jak to dobrze, że zjadłam śniadanie, bo tak to mam szansę zwiać...), a tu nagle Ktoś strzela focha: "nie - to nie, chciałem dobrze, a wyszło jak zawsze" i odchodzi w pokoju. Wniosek: nie należy jeść parówek na śniadanie ;D
miałam już wychodzić z pracy, kiedy to zadzwonił do mnie Cortez i spytał, czy idę na rower - oczywiście, że szłam, bo musiałam przecież jakoś wrócić do domu ;P więc wróciliśmy razem nieco okrężna drogą ;]