zacznę od tyłu, czyli od młynka - zanim się wybraliśmy, zaczęło się robić ciemno, a jak już dotarliśmy, to niemal żywcem pożarły nas komary - jakkolwiek i tak było miło, jak to zazwyczaj bywa "nad wodą wielką i czystą" ;P
a dziś do pracy jechałam w deszczyku, który po 3 km zamienił się w ulewę - jak ja uwielbiam tę bryzę spod kół samochodów... <rozmarzyła się> ;> euforia nie chroni jednak przed przemoczeniem, więc kiedy dotarłam do celu, każdy mój krok pozostawiał za sobą kałużę, gary chrobotał, a ja nie miałam na sobie suchego nawet skrawka materiału ;) przebrałam się więc w firmową sukienkę, pozostając w spd-ach i wzbudzając tym samym ogólną wesołość ;] aby w drodze powrotnej uniknąć dalszego przemoczenia, "uszyłam" sobie płaszczyk ;]
Jakkolwiek niektórzy (czyt. Stopa) woleli przez nie przechodzić, inni (czyt. Marcin) chętnie by mu przyłożyli (ale tylko prawą ręką;). Ciekawe, co zrobiłby z nim ten facet opalający się całkowicie sauté ;] Skład osobowy: Cortez (którego zgarnęłam po drodze, zupełnie przypadkowo i który właściwie nie poznał mnie, tylko mój rower;)), Stopa, któremu zawsze ciepło, żądny krwi Marcin, niczego krwistego nieżądający Darek, Dominika, której zawsze zimno, ubrana w bluzę Stopy, któremu zawsze ciepło, ale i tak ma szafę w plecaku ;), bawiący się w palaczo-górnika Tomek, no i ja.
jechałam do pracy i było pod wiatr, wracałam - też pod wiatr; albo wiatr tak się dzisiaj zmieniał, albo (czas spojrzeć prawdzie w oczy) starzeję się ;))
celem miał być las łagiewnicki, ale przerzutka Dominiki zrobiła kaput i nie dało się jechać... suma sumarum - upolowałam dziś jedynie dorodnego arbuza (którego zresztą właśnie podjadam) ;]