Jak zwykle wyjechałam do pracy "na styk", więc nie miałam czasu zawracać kilkaset metrów, żeby pod wiadukt podjechać... wzięłam więc garego pod pachę i zaczęłam z nim wchodzić po schodach. Aż tu nagle pojawia się przede mną Ktoś i... wyciąga ręce w moją stronę. Słyszę: "rowerek, wziąć rowerek". Spanikowana przyciskam garego mocno do siebie, odsuwam się w drugi koniec schodów i łypiąc spode łba na Ktosia, kategorycznie stwierdzam, że nie oddam roweru za nic w świecie... (jednocześnie myślę sobie, jak bardzo pozory mylą - taki sympatyczny na pierwszy rzut oka, a złodziej... i czy kciuk miał być wewnątrz, czy na zewnątrz zaciśniętej pięści przy tym prawym sierpowym... no i jak to dobrze, że zjadłam śniadanie, bo tak to mam szansę zwiać...), a tu nagle Ktoś strzela focha: "nie - to nie, chciałem dobrze, a wyszło jak zawsze" i odchodzi w pokoju. Wniosek: nie należy jeść parówek na śniadanie ;D
miałam już wychodzić z pracy, kiedy to zadzwonił do mnie Cortez i spytał, czy idę na rower - oczywiście, że szłam, bo musiałam przecież jakoś wrócić do domu ;P więc wróciliśmy razem nieco okrężna drogą ;]
nie chciało mi się rano pedałować, powrót nieco przyjemniejszy... może za sprawą muzyki? (bo kiedy z nudów bawiłam się w pracy telefonem, odkryłam, że mam w nim radio;P) droga powrotna upłynęła mi zatem przy wiecznie żywych przebojach radia VOX FM ;] ... + wycieczka miejska w celu oddania Stopie bluzy, żeby biedak nie jeździł w rozkompletowanym CSC ;]
ponieważ zaczęłam się czuć jak huba kanapowa (wyjątkowo upierdliwy gatunek ;P), postanowiłam wykorzystać wolny od pracy dzień i pojechać gdzieś dalej... gdzieś, gdzie będzie słońce, plaża i może nawet szumiące fale ;D zgadzało się wszystko oprócz fal - jakieś takie mizerne były ;] natknęłam się za to na jednego superprzystojnego ratownika* (na pewno ze słonecznego patrolu;) - moje trudy zostały wynagrodzone :)))
* ratownik - pozwala usiąść na kole, kiedy bardzo wieje i mobilizuje, mówiąc "cieniasie, średnia nam spada" ;]
wiało tak, że momentami wiatr spychał mnie na pobocze, ewentualnie pod koła mijających mnie samochodów, więc odpuszczę dziś sobie machanie sztangą - utrzymanie kierownicy we właściwiej pozycji kosztowało mnie więcej wysiłku ;P a tak naprawdę to żałuję, że nie posiadam żadnej sztangi i w związku z tym mam słabe witki górne, bo najchętniej przestawiłabym dziś szczękę pewnemu traktorzyście, który po tym, jak nie mógł mnie wyprzedzić (no bo co to ma znaczyć, żeby jakiś tam rower był lepszy od ursusa?) zaczął mnie wyzywać od najgorszych i "sugerować" że powinnam jechać po chodniku, tam gdzie moje miejsce... szkoda gadać ;P
najpierw do Łagiewnik z Mariolą, Cortezem i Tomkiem, potem do Modrzewia na... lemoniadę i dziś do pracy, chociaż bardzo, ale to bardzo mi się nie chciało ;)