Wpisy archiwalne w kategorii

czysta przyjemność :]

Dystans całkowity:2679.59 km (w terenie 621.00 km; 23.18%)
Czas w ruchu:130:16
Średnia prędkość:19.92 km/h
Maksymalna prędkość:53.70 km/h
Maks. tętno maksymalne:203 (103 %)
Maks. tętno średnie:136 (69 %)
Suma kalorii:796 kcal
Liczba aktywności:50
Średnio na aktywność:53.59 km i 2h 49m
Więcej statystyk

na pstrąga

Czwartek, 9 lipca 2009 · Komentarze(7)
Chociaż pogoda była taka sobie, postanowiłam w swoje urodziny zjeść rybę w jakiejś knajpce na Helu. Trasa piękna tuż nad samym morzem
albo w lesie - czego chcieć więcej? Pytanie wygląda na retoryczne, ale wcale takie nie było, bo jednak przydałoby się coś więcej, a mianowicie - gary, który został w Łodzi. Szczała ogłosiła strajk, moje kolano również, a Tomek się irytował (tak, tak - pamiętam, że to zapożyczenie ;P). I chociaż średnia była licha (dokładnie nie wiadomo jaka, bo licznik też się zbuntował), chociaż dostałam nauczkę [;P], wycieczka się udała i koniec kropka :P.
deska + latawiec = nieziemska frajda (na pewno;) © triss

tak sobie wskoczyłam w kadr ;) © triss

deszcz też ma swoje plusy :] © triss

"że niby mam mu urwać głowę?" - tytułowy pstrąg z dedykacją dla X. ;) © triss

BO

Sobota, 27 czerwca 2009 · Komentarze(0)
świetna impreza, opis - jak mi się zacznie chcieć ;]
edit: (18.08 - wreszcie mi się zachciało;P) obudziłyśmy się z Kingą wcześnie; ona musiała zmienić slicki na normalne opony, a ja po prostu chciałam raz w życiu się nie spóźnić (jak to miało miejsce chociażby z łódzką czy warszawską mazovią, pomijając już maturę z polskiego;]). A poza tym (dobrze, przyznam się otwarcie i bez bicia) po prostu się zestresowałam, bo zaczęłam się zastanawiać, co ja najlepszego wyprawiam - biorę udział w rajdzie na orientację, a tymczasem ja się zupełnie nie orientuję. I jeśli potrafię się zgubić w sklepie, to co dopiero w lesie, którego w ogóle nie znam;). Kierując się jednak bardzo pożyteczną zasadą "a co mi tam, raz się żyje", ustawiłam się grzecznie w kolejce po mapy, a potem wsiadłam na rower i pojechałam za resztą. Początkowo jechałam z Kingą, ale zgubiłam się po pierwszych dwóch kilometrach - do tej pory nie wiem, jak to zrobiłam. Nie wiem rówenież jak dotarłam do PK 9, gdzie spotkałam Tomka z Pixonem. Zapytałam grzecznie pierwszego z nich, co to za zamieszanie wokół tego drzewa poniżej. Na to Tomek: "tam jest kolejka do toalety". Więc postanowiłam poczekać do tej "toalety", która okazała się punktem kontrolnym nr 9 ;D
Po zaliczeniu 9. ruszyliśmy razem, żeby zdobyć 4. Ale już po kilkuset metrach wpadłam w jakiś dół i dwa koksy zniknęły mi z horyzontu. Dalej jechałam sama - trochę na czuja, a trochę kierując się moją autorską zasadą "jedź tam, gdzie więcej śladów po oponach;)". W ten sposób zaliczyłam 4. i 7. (tę drugą od normalnej, przejezdnej strony:]). I na tym skończyła się moja orientacyjna inwencja - mapa się rozleciała, ale nawet gdyby była w jednym kawałku, to nie miałam pojęcia, gdzie jestem. Kiedy zrezygnowana już miałam zamiar dojechać do najbliższej drogi i zasięgnąć języka u autochtonów (w celu dotarcia do ośrodka), zobaczyłam profesjonalnie wyglądających nawigatorów (mapniki, kompasy, etc.), którzy, ku mojej ogromnej radości, zaproponowali, żebym się do nich przyłączyła. Ucieszyłam się tak bardzo, że noga mnie przestała boleć i nawet komary zniknęły :]. Jak sie później okazało - nie mogłam trafić lepiej - kolejno zaliczaliśmy dwójkę, szóstkę, piątkę... i klops.
kładeczka (między piątką a dziesiątką) © triss

narada nawigatorów :) © triss

to nie jest tak, jak myślicie ;P © triss

Dziesiątki szukaliśmy przez mniej więcej półtorej godziny i chociaż krążyliśmy koło figurki smutnego Jezuska, żadne natchnienie na nas nie spłynęło. Zrezygnowani postanowiliśmy odpuścić sobie tę dziesiątkę (chwilowo ;D) i ruszyliśmy na ósemkę (szczyt wzniesienia), którą znaleźliśmy w końcu po przeszukaniu kilku okolicznych górek (po śladach można było się domyśleć, że nie tylko my je przeszukiwaliśmy:)). Po drodze na trójkę mijaliśmy piękny kamieniołom (i chociaż przymiotnik "piękny" może trochę nie pasuje do kamieniołomu, to jednak nic innego nie przychodzi mi na myśl;), ale nie zrobiłam nawet jednego zdjęcia, bo i tak już straciliśmy mnóstwo czasu, szukając feralnej 10. Po wdrapaniu się na szczyt Diablej Góry i pogawędce z miłym panem siedzącym pod pomnikiem, ruszyliśmy na... dziesiątkę (jakże by inaczej:]). Mieliśmy minąć kapliczkę choleryczną - ni ma (jak się potem okazało, schowała się za sosną), przynajmniej Jezusek był na swoim miejscu. Pojechaliśmy w prawo (bo tylko tamtej drogi nie sprawdziliśmy poprzednio i po kilkunastu minutach bezowocnych poszukiwań postanowiliśmy się rozdzielić. Co również nic nie dało ;] [w tym miejscu Tomkowi należą się podziękowania :)]. A to było takie proste: prawo, lewo, prawo, lewo (od skrzyżowania z Jezuskiem) - cały czas błądziliśmy w pobliżu szukając skrzyżowania, którym dziesiątka okazałą się w ogóle nie być. Ale cóż to była za radość, kiedy ją wreszcie znaleźliśmy - ani kładki, ani brody, ani góra - nic nas tak nie ucieszyło jak zaliczenie niepozornej 10. :]
Potem już tylko jedynka na brodzie przy gospodarstwie agroturystycznym (jak miło było się ochłodzić:) i do ośrodka (o tym, że jeszcze rano chciałam jechać dłuższą trasę zupełnie już zapomniałam, zresztą o tej godzinie to już nie miało sensu ;).
ta daaam - dojechaliśmy (w końcu;) © triss

Nawet nie wiem, które miejsce zajęłam, jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby to sprawdzić (i tak znaleźliśmy tę cholerną 10. :))).
A na deser dostałam koszulkę (i tak się złożyło, że koszulka ma logo mojego kasku i roweru i... muchę na rękawie;). Potem zjadłam kilka kiełbasek i poszłam spać, bom strudzona była niezmiernie (ale też i szczęśliwa:).
Raz jeszcze wielkie dzięki organizatorom za tak świetną imprezę :))

spływ rowerowy :)

Niedziela, 31 maja 2009 · Komentarze(5)
Zacznę od tego, że niewiele brakowało, a nie wystartowalibyśmy w tym maratonie, bo Siwy nie mógł sobie poradzić z kurtką. I bidonem. I czymś jeszcze, ale już nie wnikałam z czym, tylko zaczęłam robić jajecznicę w tempie ekspresowym, nie słuchając ww osobnika, który już chciał jechać na głodniaka (wg mnie – bardzo kiepski pomysł;). Zdążyłam zrobić jajecznicę, ale nie zdążyłam już przyczepić pompki do roweru. A jak nie mogłam wziąć pompki, to stwierdziłam, że łyżki i dętka też się nie przydadzą ;) Jednak poczciwe druciaki i tym razem nie zawiodły :]
Drogę na miejsce startu pokonaliśmy z prędkością światła, po drodze spotykając innego spóźnialskiego, jak się potem okazało – mojego „sektorowego kolegę”. A w sektorze mym dowiedziałam się od p. Małgosi, że na rowerach jeżdżą albo biedacy, albo totalni dziwacy.
Uradowana swoją własną ekscentrycznością, szumem gum, słońcem na niebie i wiatrem w kitce wyciągałam całkiem niezłą średnią (koło 23 km/h).
tu jeszcze na sucho ;) © triss

Trasa była łatwa, prosta i przyjemna, więc postanowiłam cieszyć się nią jak najdłużej i pożegnawszy moich przesympatycznych towarzyszy z mega, na 32. kilometrze wjechałam na pętlę giga…
37. kilometr (mniej więcej) – zaczyna grzmieć,
39. – zaczyna padać, a właściwie lać jak z cebra, ale jedzie się nadal świetnie,
41. – spotykam pierwszego osobnika (nr 907) na trasie giga. Jedziemy razem, pocieszając się myślą, że jakby któreś z nas zginęło od pioruna, to drugie będzie wiedziało, gdzie są zwłoki i będzie chrześcijański pogrzeb ;)
48. – zaczyna się robić ślisko, ale mam to w nosie, bo chcę utrzymać dobrą średnią; jedziemy więc dość szybko, błotko pryska nam na twarze, napędy milutko chroboczą – żyć, nie umierać. Nawet nie trzeba sięgać po bidon – wystarczy wystawić język ;D
49. – koniec sielanki – przy zbyt dużej prędkości moje tylne kolo zaczyna żyć własnym życiem, zaliczam glebę i przez kilkadziesiąt sekund z nabożną czcią smakuję kampinoskie błotko (jak nutella z odrobiną soli;). Sebastian pomaga mi się pozbierać, po chwili siedzę znowu na Garym i jadę dalej.
50. – nadal nie mogę za bardzo oddychać, żebra bolą niemiłosiernie i cos dziwnego dzieje się z lewą ręką, zaczynam zamulać i zostaję sama. Na dodatek hamulce ogłosiły strajk generalny i przestały w ogóle działać – wszelkie próby naprawy kończą się fiaskiem. Koła ślizgają się wszystkie strony, więc z co większych górek (jak na dobra mamę przystało:) znoszę Garego na plecach. Po raz pierwszy w żywocie mym podjazdy zajmują mi mniej czasu niż zjazdy;)
55. – na mojej drodze staje ktoraś tam z kolei kałuża. Z lewej nie da się ominąć, z prawej też nie. Jadę więc środkiem. Nagle przednie koło zapada się niemal całkowicie, rower staje dęba, a ja zsuwam się frontem do kałuży. Ręka psuje się jeszcze bardziej, w drugim kolanie coś zaczyna dziwnie skrzypieć. Podpinam się wiec pod pierwszą napotkaną osobę i już wiem, która kałuża kryje w sobie niespodzianki ;)
65. – jadę z prędkością około 12 km/h, bo przy większej tylne koło znowu zaczyna swoje harce, a czasem w ogóle nie chce mu się kręcić, czas dłuży się niemiłosiernie, więc bardzo poważnie zastanawiam się nad tym, czy nie zostawić Garego na pastwę wilków i wiewiórek, a samej pójść spać w borówki ;)
70. – jadę dalej, bo nie mogę znaleźć wystarczająco miękkiej kępy borówek…
Na 86. kilometrze trasa się skończyła, a borówek jak nie było, tak nie ma ;D
po warszawskim spływie rowerowym ;) © triss