chociaż powinnam była siedzieć w domu i pisać (i pisać, i pisać... ;), nie mogłam nie pojechać na bobcyka... po prostu musiałam sprawdzić jak bardzo poprawiła się moja orientacja w terenie od BO, a poza tym stęskniłam się za błotem we włosach ;) z orientacją mą nie było tak źle, błotka było pod dostatkiem - postanowiłam zaliczyć nieco więcej punktów z drugiego etapu... efekt był taki, że przyjechałam dwie minuty po czasie (albo trzy - w zależności od chronometra), nie zostałam sklasyfikowana - ale i tak zabawa była świetna :D PS I jeszcze raz - najlepsze życzenia dla jubilata :)
To miał być krótki wypad do Czarnocina, ale kupiłam ciastka i stwierdziłam, że dobrze by było zjeść je na tamie, która miała być gdzieś niedaleko (tak mi się przynajmniej wydawało) ;D Jakkolwiek 'niedaleko' to przecież pojęcie względne :] Powrót po ciemku, z jedną ruchomą lampką ;)
ponieważ zaczęłam się czuć jak huba kanapowa (wyjątkowo upierdliwy gatunek ;P), postanowiłam wykorzystać wolny od pracy dzień i pojechać gdzieś dalej... gdzieś, gdzie będzie słońce, plaża i może nawet szumiące fale ;D zgadzało się wszystko oprócz fal - jakieś takie mizerne były ;] natknęłam się za to na jednego superprzystojnego ratownika* (na pewno ze słonecznego patrolu;) - moje trudy zostały wynagrodzone :)))
* ratownik - pozwala usiąść na kole, kiedy bardzo wieje i mobilizuje, mówiąc "cieniasie, średnia nam spada" ;]
zacznę od tyłu, czyli od młynka - zanim się wybraliśmy, zaczęło się robić ciemno, a jak już dotarliśmy, to niemal żywcem pożarły nas komary - jakkolwiek i tak było miło, jak to zazwyczaj bywa "nad wodą wielką i czystą" ;P
a dziś do pracy jechałam w deszczyku, który po 3 km zamienił się w ulewę - jak ja uwielbiam tę bryzę spod kół samochodów... <rozmarzyła się> ;> euforia nie chroni jednak przed przemoczeniem, więc kiedy dotarłam do celu, każdy mój krok pozostawiał za sobą kałużę, gary chrobotał, a ja nie miałam na sobie suchego nawet skrawka materiału ;) przebrałam się więc w firmową sukienkę, pozostając w spd-ach i wzbudzając tym samym ogólną wesołość ;] aby w drodze powrotnej uniknąć dalszego przemoczenia, "uszyłam" sobie płaszczyk ;]
Jakkolwiek niektórzy (czyt. Stopa) woleli przez nie przechodzić, inni (czyt. Marcin) chętnie by mu przyłożyli (ale tylko prawą ręką;). Ciekawe, co zrobiłby z nim ten facet opalający się całkowicie sauté ;] Skład osobowy: Cortez (którego zgarnęłam po drodze, zupełnie przypadkowo i który właściwie nie poznał mnie, tylko mój rower;)), Stopa, któremu zawsze ciepło, żądny krwi Marcin, niczego krwistego nieżądający Darek, Dominika, której zawsze zimno, ubrana w bluzę Stopy, któremu zawsze ciepło, ale i tak ma szafę w plecaku ;), bawiący się w palaczo-górnika Tomek, no i ja.
wreszcie - już zapomniałam jak to jest, kiedy jeździ się dla frajdy i nic poza tym - żadnych przyziemnych, utylitarnych celów (czyt. dojazd do i z pracy) - po prostu czysta radość ;)))
... w deszczu i wietrze, a trochę nawet w towarzystwie piorunów. A poza tym to znowu pozdzierałam sobie kolana. I łokieć. Od razu wyglądam na młodszą o jakieś 8 lat - niech żyją śliskie tory tramwajowe ;P trasa: widzew -> ruda -> widzew -> rzgów -> widzew
jako że było dziś niesamowicie gorąco, zachciało mi się wylegiwania w Arturówku, ale droga do niego była długa i kręta... przeszkody: kebab (dziś wyjątkowo ostry;]), kilka dużych lodów z lodziarni na Złotnie, harce nawigatora, napój z sokiem imbirowym etc., a powrót, jak zwykle, w towarzystwie burzy :] "Przemoknięte serca miast i tylko ty i ja Szczęśliwi tym dniem..." - tak mi się skojarzyło i podczas powrotu nuciło ;]